O. Andrzej Wielgus, C.Ss.R.
(1946 - 1995)
Zwracał
uwagę na wydarzenia i pracę, a także na wytrwałość w
przeciwnościach, która według tej księgi rodzi owoce i będzie pierwsza
nagradzana. Dzielił się zdobytą wiedzą, należy mu się pochwała Księgi
Mądrości: „Mądrość
poznałem, bez zazdrości przekazuję i nie chowam dla siebie jej
bogactwa” (Mdr
7,13). Rzeczywiście, chciał natychmiast podzielić się tym do czego
doszedł, co
wystudiował. Nieraz pod pozorem małego „intermezzo” w zajęciach
przychodził na parę
słów. W zanadrzu miał coś nowego, co mogło ubogacić rozmowę. Ta pasja
go
pozytywnie wyniszczała. Musiał roztropnie podchodzić do swoich studiów,
racjonalnie
rozplanować rozkład dnia, gdy pisał prace doktorską. W zapisie swoich
syntez szedł
małymi krokami. Nie mógł niczego przyspieszyć. Na wszystko musiał mieć
czas,
jakby myśl dojrzewała do ujęcia w słowo. Wszelki pośpiech wywoływały
stres i
zmęczenie.
Powyższa
konieczność miała swoje dobre strony. Nigdy nie miał problemu z
kazaniami, czy wykładami. Pasjonowały go sympozja, czy rekolekcje, w
których
rozważano jedno zagadnienie. Zawsze był gotów do dyskusji, w której coś
uzasadniał Biblią.Zaraz po studiach z obowiązku był nowatorski. Czasem
narzucał swoje
widzenie. Nie czekał, aż ono dojrzeje, zjedna sobie sympatyków. Z
natury był bowiem idealistą. Mówił o sobie, że w rzeczywistości
nieprzewidzianej
i nadzwyczajnej czuł się zdecydowanie lepiej. Pociągały go sprawy
wielkie.
Bywało, że w porządkowaniu swojego świata nie zauważał małych rzeczy.
Czuł się
spadkobierca wielkiego wizjonera i, jak on, biblisty - O. Karola
Winiarskiego
(1910-1972). Czasem można to było usłyszeć w tonacji wypowiadanego
słowa,
rozłożonym w zdaniu akcencie, czy gestach.
Pasji jego życia można już się domyślać. Było ich kilka i wzajemnie się
uzupełniały dostarczając sobie racji, barwy i piękna. Nie będziemy ich
klasyfikować, raczej wymienimy je obok siebie tak, jak w nim harmonijnie
współistniały. Wydaje się, że dobrze będzie zacząć od Zgromadzenia. To dzięki Zgromadzeniu
O. Andrzej wszedł w piękno Kościoła i swojego powołania. W Zgromadzeniu docenił
najpierw jego misyjny charyzmat. Dobrze poznał historię i tradycję
Zgromadzenia. Mógł to uczynić w szerszym wymiarze, gdyż przez osiem lat
mieszkał w Rzymie, gdzie Zgromadzenie w XVIII wieku zaistniało i swoim
dynamizmem zadziwiło Kościół Italii, a potem świata.
Podczas studiów seminaryjnych O. Andrzej otworzył się na misje zagraniczne.
Spotykał misjonarzy z Ameryki Południowej, rozmawiał z nimi i przygotowywał się
do ewentualnej pracy misyjnej. Będąc jeszcze studentem w 1970 r. opublikował w
„Naszych Wiadomościach” artykuł o misjach polskiej prowincji w Brazylii.
Wykazał się w nim godną podziwu znajomością misji redemptorystowskich w tej
części świata. Wcześniej wspomnianą jego pasją była Biblia. O. Karol Winiarski miał
zwyczaj wyławiania talentów i stopniowego przygotowywania ich w seminarium do
przyszłych studiów biblijnych w Rzymie. Dotyczyło to przede wszystkim
przygotowania językowego. Jednym z ostatnich wybrańców był O. Andrzej. Zgodził
się na to będąc przekonanym, że studium Biblii w żaden sposób nie przekreśli
jego misyjnych planów. Ta intuicja nie zawiodła go.
Jako jeden z autorów zmian czynnie uczestniczył w przebudowie formacji w naszym
Wyższym Seminarium Duchownym w Tuchowie. Młodzi profesorowie chcieli realizować
nowe koncepcje i wizje. Będąc przekonany o swojej racji często wobec oponentów
był nader stanowczy. Po latach stwierdził, że idee były słuszne, a metody dialogu
zbyt kategoryczne. Będąc magistrem nowicjatu miał szansę swoje ideały konfrontować z
konkretnymi ludźmi, za których formację duchową i ludzką odpowiadał. Z całą
pewnością podkreślić trzeba, że jako magister nowicjatu był mistrzem bardzo
znaczącym w historii polskiej prowincji redemptorystów. Wrażliwość religijna,
naturalne pragnienie modlitwy współtworzyły w nim osobowość optymistyczną i
radosną. Zawsze był uśmiechnięty potrafił przejść do rozmowy bez uprzedzeń, czy
zasłyszanej o kimś negatywnej opinii. Ta cecha zjednywała mu przyjaciół i
szacunek. Był oczekiwanym we wspólnocie. Czasem ostro wypowiedziany sąd nie
psuł dobrych relacji, gdyż w nim nie bronił siebie, ale z racji oczywistych
zbyt szybko chciał narzucić wniosek. Poza funkcją magistra nowicjatu nie był wcześniej przełożonym. Nie spieszył
się do takich urzędów. Chociaż w 1984 roku zgodził się już przyjąć rektorstwo w
Tuchowie. Odetchnął jednak, gdy zrezygnowano z planu tej nominacji. Natomiast
on sam mógłby się dobrze poczuć sprawując urząd prowincjała. Gdy wyjeżdżał do
Argentyny wielu współbraci mówiło z przekonaniem, że wkrótce stanie na czele
Wiceprowincji Resistencia. Tak się stało. Dwukrotnie powierzono mu ten urząd.
***
O. Andrzeja Wielgusa poznałem wieczorem 16 sierpnia 1966. Razem ze swoimi
współbraćmi przyjechał z Braniewa po nowicjacie na Lubaszową, gdzie spędzaliśmy
wakacje. Niewysoki blondyn, raczej barczysty, uśmiechnięty z szeroko otwartymi
oczyma. Na wszystkich zrobił korzystne wrażenie.Przychodząc do Zgromadzenia przedstawił krótki i schematyczny życiorys. Z
jego zapisu niewiele można powiedzieć o jego motywacjach i ostatecznych
decyzjach. Jedno jest pewne, że Tuchowskie Sanktuarium Matki Bożej, a także
Wyższe Seminarium Duchowne od wielu lat było znane w parafii jego pochodzenia.
Wydaje się, że ojciec Andrzeja nie pochodził z Braciejowej. Nazwiska
Wielgusów spotyka się w okolicznych miejscowościach. Jeden to niedaleki krewny,
Wojciech Wielgus brał czynny udział w pilzneńskiej rabacji w 1846 r. Będąc
wcześniej w armii austriackiej dowodził chłopami, którzy atakowali dwory w
Zasowej, Słotowej, Nagoszynie, Gumniskach, Latoszynie i innych miejscowościach.
Sam Wojciech „bronił” cesarza przed panami przy dworze w Głobikowie (por. M.
Morawczyński, Rzeź 1846, Tarnów 1992).
Rodzinny dom z całym swym bogactwem kształtował osobowość Andrzeja. Stał na
małym wzgórzu, z którego widać było kościół i szkołę. Obok uwijała się rzeka,
nad brzegiem której osadzono szosę. Z matką był jakby mocniej związany.
Wszystkich w domu zaskoczyła jej choroba. Przeszła przez szpitale Dębicy i
Tarnowa. Potem położono ją w Krakowie na Kopernika. Tutaj przy niej spotkałem
zatroskanego Andrzeja. Szukał bardziej wątłej nadziei, że chora może powróci do
zdrowia. Stało się jednak inaczej. Zmarła w 1984 roku.
Ta śmierć nadwątliła go. Potem zachorował młodszy brat Stanisław. Miał 30
lat. Podobnie jak u matki rozpoznano nowotwór. Wiadomość zmartwiła wszystkich.
Andrzej był już w Rzymie. Widziałem jak zareagował. Czekał co napiszą z domu.
Potem pojechał na pogrzeb. Czasem wracaliśmy do tych śmierci. Niby z humorem, z
uśmiechem wtrącał, że on też nie dożyje pięćdziesiątki.
Seminarium
Wracajmy więc do początku. O. Andrzej Wielgus urodził się 22 listopada 1946
w Barcicach, w diecezji tarnowskiej. Pisząc swój życiorys w 18 oku życia
wykorzystał zaledwie pół strony.
Studiując teologie przygotowywał się do studiów biblijnych. Nauką zajmował
się rozsądnie. Miły we wspólnocie, głęboko religijny, chętny do pomocy. W seminarium
pełnił urząd infirmarza. O. Kazimierz Zabawa będąc przez jakiś czas prefektem mówił,
ze cechował go nawet pewien stoicyzm wobec oczekującego na lekarstwo
współbrata. Niosąc mu jakąś pigułkę potrzebną od zaraz, br. Andrzej mógł się z kimś
parę razy zatrzymać po drodze do infirmerii i zabawić rozmową. Za jego kadencji
w seminarium - trzeba przyznać - nie zanotowano żadnego zgonu, a nawet powikłań
chorobowych.
Studia, wykłady
1 czerwca 1972 roku w Tuchowie z rąk Ks. Bpa Jerzego Ablewicza przyjął
świecenia kapłańskie. Prymicje odprawił w Braciejowej, rodzinnej parafii.
Kazanie prymicyjne głosił O. Stanisław Stańczyk, senior.
Miał wykładać tylko przez trzy lata. Jednak jego zaangażowanie na wielu
polach, zwłaszcza w formacji, sprawiło, że wrócił do Rzymu dopiero po 9 latach.
W Tuchowie wykładał Nowy Testament. Wykłady pełne uroku, teologii i
praktycznych odniesień. Starał się także przekazać dużo z historii i teologii
Zgromadzenia. Jako owoc tych wykładów zostały trzy duże opracowania: Ewangelie,
Dzieje Apostolskie, Apokalipsa.
W 1978 roku został prefektem postulatu w Tuchowie. W 1979 roku został
mianowany magistrem nowicjatu w Lubaszowej. Po upływie trzech lat prowincjał ponowił
nominację. Jednak w styczniu 1983 roku napisał prośbę, list do Prowincjała, w którym
bardzo odpowiedzialnie i na serio poprosił o wyjazd na misje do Brazylii lub
Argentyny.
Powrót do Rzymu i misje
Tymczasem przyjaciele namawiali go, by wrócił do rozpoczętego doktoratu i
wyjechał do Rzymu. Gdziekolwiek by nie pracował to jego studia będą znakomita
zaliczką. Szczególnie nie szczędził mu zachęt O. Leszek Gajda. Prowincjał
przychylił się do tej sugestii, zwłaszcza, że popierali ją profesorowie z
Tuchowa, skierował zatem O. Andrzeja na dokończenie doktoratu.
Po upływie dwóch lat O. Andrzej poinformował prowincjała o stanie swojej
pracy naukowej. Oddał już część pracy do wglądu profesorowi Ugo Vanni.
Równocześnie przedstawił pewne obawy o rychłe ukończenie pracy. Zaczęło mu
dokuczać zmęczenie, odczuwał pewną presję psychiczną. Zauważył u siebie jakąś
nerwowość i niedomagania fizyczne. Nawet wspominał o swoim wieku, ukończył
właśnie 40 lat.
Jeśli
według Zarządu Prowincji nadszedł na to obecnie czas i ja jestem sensownym
kandydatem do wypełnienia tej misji w obecnej chwili, to z mojej strony (nie
bacząc na moje osiągnięcia doktorskie) jestem gotów podjąć się tej misji.
Myślę, że dobrze będzie zdecydować się na 4-5 lat, zgodnie z sugestią O.
Prowincjała. Czas bowiem jest dobrym egzaminatorem i doradcą człowieka. On wskaże
właściwe rozwiązania.
Tymczasem w 1987 roku zmienił się zarząd prowincji, a nowy Prowincjał O.
Stanisław Kuczek radził O. Wielgusowi, by ten swoje zaangażowanie w Argentynie
określił czasowo, najlepiej w okresie 5 lat. Wyjazd do Argentyny nastąpił jesienią 1987 roku. Po przybyciu do La Plata, O.
Wielgus zabrał się od razu do wyznaczonego zadania. W listach pisał o swojej
fascynacji Argentyną, współbraćmi i praca. W tym samym czasie z Polski
przyjechał jeszcze trzech studentów, by z Argentyńczykami stanowić podstawową
grupę seminarzystów.
W bardzo pięknym terenie, leżącym poza miastem. O. Józef Słaby wybudował
bardzo oryginale seminarium z dużą kaplicą otwierającą dwa skrzydła budynków. Oczywiście
problemów nie brakowało. Brak wychowawców, niewykończone budynki, brak
funduszy.Niemniej seminarium zafunkcjonowało. Studenci codziennie dojeżdżali do
seminarium diecezjalnego w centrum miasta. Po roku także O. Wielgusa
zaangażowano z pracami zleconymi.
Wiceprowincja kontynuowała dzieło misji, ale także zorganizowano
duszpasterstwo młodzieży i powołań. Do tej pracy wyznaczono kilku Ojców, a O.
Wielgus został przełożonym seminarium. Upragnione dzieło Wiceprowincji przy wysiłku wszystkich Ojców stało się
faktem. O. Andrzej w tej sytuacji układał plany na przyszłość i konfrontował je
z Prowincjałem. Prosił o kleryków z Polski, a nawet profesorów. Z pomocą
przyszedł O. J. Cygnar, który w trudnym czasie początków oddał nieocenione
usługi seminarium pracując w formacji przez 4 lata.
Rok 1990 przyniósł pewne zmiany. O. A. Wielgus został wybrany na urząd Wiceprowincjała
w Resistencia. Przeniósł się z La Plata do siedziby prowincjalatu. Bardzo
przejął się odpowiedzialnością za powierzony mu urząd i starał się we wszystkim
być bardzo argentyński. Marzył, aby w przyszłości, mając własne powołania,
Argentyńczycy z misjonarzami z Polski prowadzili sami Wiceprowincję.
Śmierć
Po
trzech latach sprawowania urzędu nastąpiły nowe wybory. Nie wszyscy
Ojcowie ulegli fascynacji programowej O. Andrzeja. Dyskutowano nad
nowymi
koncepcjami pracy. Niemniej w październiku 1995 roku wybrano go
ponownie na ten
urząd. W Kapitule wyborczej brał udział delegat z Polski, którego O.
Wielgus z
O. Baraniakiem odwieźli po jej zakończeniu samochodem do Boliwii.
Samochód prowadził O. Wielgus. Wracając z Tupiza (Boliwia), nie
dostrzegł,
że kończy się droga asfaltowa i zaczyna się objazd żwirowy - co jest
tak częste
w Argentynie - w wyniku czego samochód wpadł w poślizg i koziołkował.
O.
Andrzej zginął na miejscu. O. J. Baraniak miał złamany obojczyk i
ogólne
potłuczenia. Był to dzień 1 listopada
1995 roku.
Miejscowe gazety pisały: “Sacerdote de Villa San Martin murió en un
accidente en Jujuy... Persa
por la muerte del padre Andrés Wielgus”. Wiadomość o śmierci O.
Andrzeja wstrząsnęła współbraćmi w Argentynie jak i
w Polsce. Odszedł jeden z ojców, który mógł przez wiele lat pracować
dla
Kościoła i Zgromadzenia. Wszyscy znający zdolność kierowania samochodem
O. Wielgusa zawsze bali się
o niego, gdyż poruszał się sprawniej wśród idei niż po drodze
naznaczonej
znakami i ograniczeniami. Miał wcześniej kilka wypadków, z których
szczęśliwie
ocalał. Tym razem na drodze w okolicy Corte Azul zginął. W chwili
śmierci miał 48 lat, w zgromadzeniu przeżył 29, a w kapłaństwie 23
lata. Współbracia pochowali go na cmentarzu w Villa Ángela.
O. Bolesław Słota CSsR